Marek Probosz specjalnie dla „AFRONTU”: Na Broadway, czyli…

Na Broadway, czyli takie cuda zdarzają się raz na 100 lat!

Uciekałem przed myślą, aby znowu zaangażować się w projekt o Auschwitz. Od dzieciństwa wzrastałem z piętnem tragedii rodzinnej, przenoszonej z pokolenia na pokolenie. Mój dziadek, Jerzy Probosz, góral z Beskidów, poeta, dramaturg, prozaik, w 1938 roku odznaczony za swoją twórczość przez Akademię Literatury Polskiej w Warszawie Wawrzynem Literackim, rok później właśnie za tę twórczość został aresztowany przez Niemców, którzy po napaści na Polskę w pierwszej kolejności wywozili do obozów koncentracyjnych w Niemczech (w Polsce jeszcze ich nie zdążyli wybudować) umieszczoną na czarnej liście naszą inteligencję i patriotów. Dziadek w dniu brutalnego aresztowania, na oczach dziewięciorga przerażonych dzieci, zdążył jeszcze na skrawku papieru napisać notatkę do przyjaciela, którą porzucił w błocie, a którą mój ojciec (miał wtedy 10 lat) zachował dla potomnych.

Życzę ci z serca mocy, abyś co dzień i w nocy

Wytrwał! Wytrwał!! Wytrwał!!!

Choćbyś miał ziemskie ciało w proch spalić

Musisz ducha ocalić

 

Te słowa stały się moim życiowym mottem, motorem niezłomności. Bez względu na napotykane w życiu przeszkody ta myśl pozwala mi lecieć dalej, wytrwać.

Wiem, że to nie mury tworzą więzienie, że w każdym momencie jesteśmy otoczeni przez wieczność i możemy jej użyć, jeśli tylko chcemy.

W Phoenix upał nawet w styczniu. A wiosną gigantyczne kaktusy saquaro, symbol stanu Arizona, kwitną gamą najbardziej fantastycznych kolorów. Co więc na tej pustyni robi teraz bydlęcy wagon, w którym przewożono więźniów do obozów koncentracyjnych w czasie II wojny? Przez szeroko otwarte drzwi wagonu wchodzą po schodach do środka tłumy amerykańskiej młodzieży szkolnej. Wokół pilnuje porządku umundurowana policja. Przez zakratowane okna słychać objaśniający głos nauczyciela: „Niecałe osiemdziesiąt lat temu Niemcy w takich wagonach przewozili stłoczonych więźniów, bez jedzenia i bez picia. W niemieckich obozach uzbrojeni w karabiny esesmani czekali na nich z rozwścieczonymi psami. Przed wyjściem oślepiano więźniów reflektorami”.

Wysiadałem akurat z Ubera; wesoły afrykański kierowca podrzucił mnie pod główny ośrodek kultury w Phoenix – Chandler Center for the ARTS, miałem tam wieczorem – po raz drugi w Arizonie – zagrać Witolda Pileckiego w spektaklu „Ochotnik do Auschwitz: Rotmistrz Witold Pilecki”. Wieczorne przedstawienie zgromadziło pełną salę: 1500 osób! Byłem ciekaw, ile ludzi przybędzie dzisiaj na popołudniowe przedstawienie.

Rabin Michael Bayo powitał mnie serdecznie przy głównym wejściu, „Wielki sukces! Gratuluje! Otrzymałem mnóstwo pochlebnych telefonów i maili”. Oba spektakle były zorganizowane przez Żydowskie Centrum Edukacji o Holocauście, Polski Konsulat w Los Angeles i Instytut Adama Mickiewicza w Warszawie. 

„Skąd tutaj ten wagon? Nie było go wczoraj.” Rabin uśmiechnął się zadowolony:  „Ściągnęliśmy go dźwigami z naszego Muzeum Holocaustu, jest autentyczny. Po wojnie przetransportowany został tu aż z Macedonii”.

„Ile młodzieży miało okazję wejść do środka?”. „Na razie 800 osób. Ale będzie więcej. Nim zaczniemy spektakl, powinien być komplet. Jak wczoraj, pełna sala!”.

W garderobie wciąż latały mi po głowie wrzaski: „Raus! Raus!! Raus!!!”. I ujadanie niemieckich owczarków! Zobaczyłem się w lustrze z podniesionymi do góry rękami – odruch bezwarunkowy.

Ten spektakl zagrałem z zupełnie inną energią. Młoda publiczność była wyzwaniem, emanowała ciekawością połączoną z brakiem historycznej świadomości. Wiedziałem, że każdy mój gest, słowo, mogły wpłynąć na odmianę ich życia, poszerzenie światopoglądu, rozniecenie w ich sercach entuzjazmu lub utwierdzenia ignorancji. Moja aktorska siła wyrazu tutaj nie wystarczyła, potrzebowałem wytworzyć w sobie tę moc rotmistrza, stać się Pileckim, który przeżył Auschwitz i był po wojnie jak nowo narodzony. W swoich raportach zaświadczał światu o prawdzie „piekła na ziemi”, bo nie potrafił akceptować powszechnie panującego kłamstwa i karierowiczostwa opartego na braku uczciwości.

Dyskusja po spektaklu była fascynująca i trwała ponad godzinę. Młodzież nie mogła się nadziwić bohaterstwu Pileckiego, porównali go do Spartakusa, Gandhiego, Mandeli, a nawet Jezusa. To była dla nich szokująca lekcja nieznanej i niezrozumiałej historii, lekcja o próbie ratowania człowieczeństwa.

Wśród widzów jednego z moich „Pileckich” był amerykański pastor Ron ze swoim synem. Jakiś czas później otrzymałem od niego telefon z propozycją spotkania na kawie w Santa Monica. Przyjąłem zaproszenie. Ron wyjawił mi swoje marzenie, „Jak zobaczyłem cię na scenie, to zdałem sobie sprawę, że dokumentalny film Labirynt, który nakręciłem z moim synem w 2011 roku, o jednym z pierwszych więźniów do Auschwitz, numer 432 – Marianie Kołodzieju, może dzięki tobie ponownie odzyskać życie. Marian umarł, ale pozostawił po sobie setki wstrząsających obrazów z Auschwitz”. Ron wręczył mi sześć gęsto zapisanych stron drukiem. „To konspekt nagranych do filmu słów Mariana, który po 50 latach milczenia wyjawił nam horror, jaki przeżył. Siedziałem sobie przy kominku i pomyślałem, że szkoda byłoby, gdyby popadły w niepamięć i wtedy zobaczyłem cię w Pileckim; jestem przekonany, że możesz stać się scenicznym Kołodziejem”. Uśmiechnął się zachęcająco, a ja wiedziałem jedno – nie chcę kolejny raz wchodzić w ten świat. Przed rozstaniem wręczył mi DVD swojego filmu. „Obejrzyj sobie na spokojnie i jak będziesz gotowy, daj mi ostateczną odpowiedz”.

W domu żona, a w Polsce mama, wszyscy mi powtarzali: „Po co znowu w to wchodzisz? Wiesz, ile zdrowia cię to poprzednio kosztowało. Te koszmary przenoszą się potem z ciebie na nas, na całą rodzinę. Zastanów się dobrze, nim mu odpowiesz, tobie potrzebna jest jakaś komedia, coś lekkiego, a nie znowu do obozu!”. 

Żona wyszła na cotygodniowy targ świeżych warzyw i owoców w Santa Monica, a ja ukradkiem włączyłem Labirynt, chciałem wiedzieć, czego się zrzekam. Film; 37 minut, spokojna narracja; kamera przesuwała się po obrazach Kołodzieja, pokazujących ludzkie cierpienie i zarazem okrucieństwo człowieka wobec człowieka. Po wyłączeniu dokumentu nie mogłem się uspokoić. Nie dlatego, że film tak mną wstrząsnął, ale dlatego, że zmieniłem decyzję. Postanowiłem, że zagram Mariana Kołodzieja. Bez względu na konsekwencje. Bo jaki inny temat jest ważniejszy od tego testamentu historii?!

Na jednej z pierwszych prób Ron zapytał: „A gdzie, myślisz, powinniśmy mieć światową premierę naszego Auschwitz Nr. 432?. Odpowiedziałem słowami piosenki z jednego z moich ulubionych filmów: „Cały ten jazz”: „Mówią, że neony świecą najjaśniej na Broadway’u!”.

Obok domu mam swój magiczny ogród; udaje się tam w wolnych chwilach, by zaznać spokoju, poczytać, popracować, pomyśleć. Tym razem zasiadłem przy długim stole i zanurzyłem się w monolog Kołodzieja, analizowałem każdy wers, aby dojść do skrywanego pod nim obrazu. Bo mój nowy bohater był oszczędny w słowach, stracił do nich zaufanie właśnie w Auschwitz, i o tym co tam się działo nie mówił przez pół wieku. Do czasu, kiedy miał wylew, który sparaliżował mu prawą cześć ciała – wtedy zaczął rysować swoje słynne „Klisze pamięci”. Dziś przechowywane są w Centrum św. Maksymiliana Kolbe w Harmężach pod Oświęcimiem. Przewracałem strony książki o tym wielkim artyście, wpatrywałem się w jego makabryczne szkice czaszek.

Nagle nad głową usłyszałem szum palmowych liści, potem głuchy huk uderzającego o ziemię z dużą siłą ciała. Zamarłem. Z drzwi ogrodowego domu wyszedł starszy mężczyzna w okularach. Patrząc na mnie ze zdziwieniem i zgrozą, zapytał: „Nic się panu nie stało?”. Nie zrozumiałem pytania, a on, nie czekając na moją odpowiedź, podszedł bliżej. „Tuż za pana głową coś przeleciało. Spadło z drzewa. Przestraszyłem się, że może jest pan ranny?”. „Nie, nic mi nie jest” – wyszeptałem. Po czym odwróciłem się; na ziemi leżała wiewiórka, wyglądała jakby ją ktoś rozdeptał; miała zjeżone futro i oczy wyszły jej z orbit. „Mort” przedstawił się nieznajomy. „Przyleciałem wczoraj z Nowego Jorku, wynająłem ten dom na tydzień”. „Marek, jestem przyjacielem właścicielki”. Uścisnęliśmy sobie dłonie. „Trup” – stwierdził tonem grabarza Mort, patrząc na wiewiórkę. Pokiwałem głową, wciąż sparaliżowany sytuacją. „Przyniosę torbę na śmieci i wyrzucę ją do kubła”, zaproponował. „Nie możemy jej tu zostawić – na środku ogrodu”. „Dajmy jej z pięć minut, może jeszcze dojdzie do siebie” – poprosiłem. Mort uśmiechnął się. „Po co się oszukiwać. Wiewiór sztywny jak drut”. Ruszył w stronę domu, a ja zauważyłem, że nagle coś drgnęło w zwierzaku, skóra zaczęła się minimalnie poruszać. „Oddycha!” zawołałem za Mortem, który zniknął już w domu. Wiewiórka, jak obozowy więzień z rysunków Kołodzieja, ucieleśniała niemy krzyk bólu. Mort wracał z dużym czarnym workiem, potrząsnął plastikową trumną chcąc przygotować otwór do wepchnięcia tam ciała. Na ten odgłos zwierzę odzyskało przytomność, instynkt i spazm mięśni pozwoliły mu przerzucić ciało pod stół. Tam znowu zamarło. To wystarczyło mi jednak, aby stanąć w jego obronie. „Żyje!”, wykrzyknąłem jakby chodziło o cud zmartwychwstania. Mort pokręcił głową ze zdumieniem, odłożył worek na stół. W tym momencie bramka z tylu ogrodu skrzypnęła i stanął w niej ogrodnik Rick. „Z nieba nam spadłeś”, ucieszyłem się na jego widok. „Właśnie zastanawialiśmy się, co zrobić z wiewiórką, która zleciała z palmy i wygląda na trupa” – dodał Mort. Rick dołączył do nas z entuzjazmem. Okiem fachowca spojrzał na plamę pozostawioną przez zwierzę na ziemi. Splunął z niezadowoleniem, „Zaraza”. Potem łypnął pod stół, gdzie wiewiór leżał sztywny, nie dając oznak życia. „Co robimy?” – ciągnął Mort.

„Jeśli żyje, to skrócimy mu cierpienie, jeśli nie, to nie będzie to miało dla niego znaczenia. Przyniosę łopatę” – powiedział Rick. Ruszył zdecydowanym krokiem do magazynu na zapleczu, a ja w duchu powtarzałem do wiewiórki: „Powstań! Uciekaj! Daj znak życia, bo inaczej cię nie wybronię!”. Rick wracał do nas z łopatą, ostrze narzędzia lśniło w słońcu jak topór w rękach kata. Może ten widok ocalił mu życie! W każdym razie spowodował, że wiewiór raz jeszcze odzyskał przytomność i przeczołgał się aż pod ścianę domu, gdzie zastygł w krzakach. Ten desperacki akt pozwolił mi przeforsować dla niego wyrok w zawieszeniu: jeśli do jutra pozostanie w krzakach, Rick dobije go łopatą. Jeśli tam zdechnie, Mort wyniesie go rano do śmieci. Jeśli przeżyje, to nie będzie tu jutro po nim śladu.

Pytania na temat bytu i nicości długo towarzyszyły mi przed zaśnięciem. Obrazy Kołodzieja i wiewiórki powracającej do życia mieszały się ze sobą. Następnego dnia już o świcie pobiegłem do ogrodu. Miejsce, gdzie wczoraj zostawiliśmy wiewiórkę, było puste. Co za ulga i radość. Usiadłem na ławce obok fontanny, wsłuchiwałem się w kojący szum wody. Nagle poczułem na sobie czyjś wzrok, odwróciłem głowę, zobaczyłem wiewiórkę na płocie, wpatrywała się we mnie, jakby dziękując za ocalenie. „Cieszę się razem z tobą”, szepnąłem, a ona zgrzytnęła zębami i bez leku zeszła do fontanny i napiła się wody. Potem łapkami wytarła pyszczek, a może mi pomachała, i znów radośnie zaczęła skakać po drzewach.

Kreatywna praca nad monodramem posuwała się do przodu w zadziwiająco szybkim tempie, dwie próby w tygodniu po trzy godziny. Wiedzieliśmy, że światowa premiera na Broadway’u zbliża się milowymi krokami, wylewaliśmy poty, chcąc oddać tym dziełem cześć wszystkim tym, których pochłonęło piekło Auschwitz. Byłem aktorem, współscenarzystą i współreżyserem. Czułem ciężar powołania i odpowiedzialności. Do naszego zespołu dołączyła grupa zdolnych, zaangażowanych artystów; scenograf, choreografka i kompozytor.

Nagraliśmy na video całość prób, aby w trakcie zaplanowanej na sześć tygodni przerwy, podczas której miałem wykłady dla pięciu klas aktorstwa filmowego na Uniwersytecie Kalifornii – UCLA, nasi technicy mogli odpowiednio zmontować efekty dźwiękowe, muzyczne kompozycje i wizualne ilustracje do spektaklu.

Tydzień później spadła bomba: 4 lipca, w Dzień Niepodległości Ameryki, otrzymałem maila od producenta: „Ze względu na brak odpowiednich funduszy muszę zerwać prace nad przedstawieniem i odwołać naszą premierę na Broadway’u!”. Czytałem to zdanie kilkadziesiąt razy, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Szok! Głuchy telefon i brak odpowiedzi na moje maile. Czyżby ten upadek wiewiórki nad moją głową, jak miecz nieba, był zwiastunem nadchodzącej katastrofy?

Tydzień później zadzwonił do mnie Omar – Artystyczny Dyrektor Festiwalu UNITED SOLO na Broadway’u. „Marek, otrzymaliśmy fatalną wiadomość od twojego producenta. Co się stało?!”. Tłumaczyłem najlepiej, jak mogłem, ale i tak czułem się jak zwierzę złapane w podstępne szpony hollywoodzkiej pułapki. „Myślałem, że przez trzydzieści lat tutaj doświadczyłem już wszystkiego w show biznesie. Ale się myliłem. Pół roku ciężkiej pracy, potu, nadziei na sukces, wszystko na nic…”. Omar nie krył oburzenia: „On naraził na szwank twoje dobre imię! Bilety na ciebie zostały już wyprzedane. Ludzie chcieli cię zobaczyć na scenie!”. Pocieszał i współczuł mi jak prawdziwy artysta, aktor, którym sam jest, więc dobrze rozumiał moją depresję. „Rana spowodowana brakiem spełnienia długo się zabliźnia. A nie masz czegoś innego?”. Głęboko westchnąłem: „No wiesz, grałem wczoraj w Santa Monica mój spektakl o Pileckim, ale to nie monodram, występuję w nim z narratorem”. „Opowiedz jak to gracie?”. Jego pytanie było niczym powiew nadziei, złapałem go w żagle i wyprowadziłem swój jacht wyobraźni na szeroki ocean. „Da się zrobić!” – podchwycił po chwili Omar. „Narratora umieścimy za publicznością, albo go nagrasz, a na scenie będziesz tylko ty. Przereżyserujesz odpowiednio i mamy monodram! Bierz się do roboty, czasu właściwie już nie ma! Daję ci zielone światło. Dogadaj się z narratorką i dzwoń do naszego menadżera festiwalu. Glowa do góry. Powodzenia!”.

A więc zatoczyłem pełne koło. Po zagraniu 13 lat temu Witolda Pileckiego w polskim filmie Śmierć rotmistrza Pileckiego, w reżyserii Ryszarda Bugajskiego, i podróżowaniu z nim po dziś dzień dookoła świata na festiwale, do uniwersytetów, konsulatów, muzeów, po udziale w amerykańskiej audycji radiowej o Pileckim dla popularnego programu All Things Considerd, dla stacji NPR News w Waszyngtonie, nagraniu po angielsku 10 godzin Raportów Pileckiego z Auschwitz dla najpopularniejszej wytworni książek dźwiękowych w Stanach – Audible.com, graniu od pięciu lat na scenach Kanady i Ameryki spektaklu o Pileckim, teraz lecę z monodramem o rotmistrzu na Broadway! Dopełnienie przeznaczenia – mój Hommage A Pilecki.

„Boże, co ci się stało?!”, wykrzyknęła na mój widok żona, kiedy oszołomiony godzinną rozmową z Omarem wkroczyłem do kuchni ze stojącymi dęba włosami. „Właśnie przeszedłem z piekła do nieba. Kochanie, sam nie wiem, w którym jestem wymiarze? Który z nich jest rzeczywisty?“.

Po wysłuchaniu mojej opowieści żona skonstatowała, „Widocznie tam, w górze, tak zostało zdecydowane. Pilecki czuwa nad tobą”, podała mi szklankę wody. „Najlepszym rewanżem jest sukces!” – usłyszałem swój wewnętrzny głos i zabrałem się z pełną energią do dzieła.

Dwa tygodnie później otrzymaliśmy potwierdzenie z Nowego Jorku: monodram „Ochotnik do Auschwitz: Rotmistrz Witold Pilecki” jest w oficjalnym programie festiwalu UNITED SOLO na Broadway’u. Premiera w niedzielę, 11 listopada, o 19:30. Tak więc w Dzień Niepodległości Polski i w jej 100. rocznicę! Takie cuda zdarzają się raz na 100 lat! Norwid powiedział: „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”.

(Tekst został opublikowany w kwartalniku literacko-artystycznym „AFRONT” nr 3(6)/2018).