Miły wieczór kolęd

W cyklu „Jazz-kolędy” 17 grudnia 2016 w olkuskim BWA wystąpiła Małgorzata Markowska. Towarzyszyli jej instrumentaliści: Jarosław Kaganiec i Leszek Szczerba.

Kolejny koncert kolęd na jazzowo… a zarazem trochę inny od tych, na których miałem okazję być w poprzednich latach. Oczywiście, każdy muzyk – szczególnie jazzman – trochę inaczej potraktuje nawet te same kompozycje, ale tu różnica dotyczyła repertuaru. W programie zabrakło (z jednym wyjątkiem) typowych „standardów świątecznych”, jazzowych pastorałek w rodzaju „Let It Snow” lub „Have Yourself a Merry Little Christmas”. Jak uzasadniła artystka, piosenki te mówią z reguły o zimie i „magii świąt”, podczas, kiedy tradycyjne kolędy opowiadają o istocie tych świąt, o narodzeniu Chrystusa. Właśnie klasyczne pieśni bożonarodzeniowe, i to prawie wyłącznie polskie, wypełniły sobotni wieczór w Galerii Sztuki Współczesnej. Oczywiście podano je nam w smacznym, swingowym aranżu.

Nietypowy był i skład zespołu, w którym zabrakło sekcji rytmicznej. Wokalistka wystąpiła w trio z fortepianem i saksofonem sopranowym.

Pianista Jarosław Kaganiec to muzyk z racji pochodzenia dobrze znany olkuskiej publiczności, ceniony w krakowskim środowisku muzycznym m.in. dzięki długotrwałej współpracy z kabaretem Piwnica Pod Baranami i występom w różnych projektach, głównie jazzowych. Ostatnio mieliśmy okazję usłyszeć go podczas tegorocznych Olkuskich Zaduszek Jazzowych w kwartecie z Magdaleną Mędralą, Wojciechem Szwajgierem i Michałem Hellerem. Wielkim atutem Jarosława Kagańca jest wielka zdolność do improwizacji, jednak w tym akurat programie z jakichś przyczyn znacznie powściągnął swoją pasję improwizatorską, pozostając głównie akompaniatorem. Nie zagrał ani jednej solówki, ograniczając się do delikatnych wstępów i przejść, choć w tle sporo pobawił się samymi harmoniami, rozwijając akordy w subtelne wariacje. Z drugiej strony najczęściej odżegnywał się też od wyraźnego nabijania rytmu. Owszem, dyskretnie zaznaczał go riffem, ale nie wchodząc w typowe walkingi. Najbardziej do tradycyjnej, ragtime’owej gry zbliżył się – co zrozumiałe – w szybszych tempach (np. „Przybieżeli do Betlejem”), ale i w co bardziej zrytmizowanych balladach (jak „Anioł pasterzom mówił”). Znacznie częściej wykorzystywał swój inny atut – olbrzymi wdzięk w grze tremolo. Tu szczególny popis dał w zagranym właściwie ad libitum „Oj maluśki, maluśki”. W „Dzisiaj w Betlejem” dowcipnie podkreślił ludowość tematu. Z kolei w „Nie było miejsca dla Ciebie” (zagranym w formie wolnej ballady na 4/4, być może pod wpływem wykonania grupy JazZoom?) zapodał parę mocniejszych, romantycznych akordów, jakby rodem z Chopina.

Nie trzeba być jazzfanem, by znać nazwisko Leszka Szczerby. Ten saksofonista (a także klarnecista) grywał z Grzegorzem Turnauem, z tak różnymi zespołami jak Pod Budą i Tilt, a jako muzyk big-bandów akompaniował Natalie Cole i Michaelowi Boltonowi. W tercecie grającym kolędy to właśnie on najwięcej improwizował. Nie żeby ze swego saksofonu sopranowego wydobywał długie sola – jego wejścia miały przeważnie formę kilkutaktowych bridge’ów między zwrotkami. A jednak były to improwizacje w pełnym tego słowa znaczeniu, przeważnie rozwijające wariacyjnie główny temat. Czasami, choćby w „Przybieżeli do Betlejem”, odchodził od tego tematu dość daleko, lub, jak w „Anioł pasterzom mówił”, improwizował wokół samej tonacji. Albo tworzył własny, zupełnie nowy temat – tak było w „Dzisiaj w Betlejem”, gdzie zagrał „na swingowo-ludowo” (aż mi się przypomniało „Winobranie” Zbigniewa Namysłowskiego, wraz z „Majazzurem” Grzegorza Rogali). Czasem wędrował od tematu w coraz dalsze wariacje („Nie było miejsca dla ciebie”). Często też swą grą „dopowiadał” do partii wokalnej („Lulajże, Jezuniu”), tworzył uzupełniające ją tła (fragmenty „Oj, maluśki, maluśki”) lub wdawał się z nią w krótkie „call & response” („Jezus malusieńki”, „Nie było miejsca dla ciebie”).

Czytając powyższe słowa, łatwo się domyślić, że partie instrumentów pełniły rolę w duży stopniu usłużną wobec wokalistki. W istocie, pierwszy plan zajmowała przeważnie Małgorzata Markowska. Dysponuje ona mocnym głosem o szerokiej skali. Najlepiej sprawdza się w wyższych rejestrach, jednak potrafi też zejść w niższe, cieplejsze tony. Dobrze operuje zarówno mocnym, emocjonalnym śpiewem, jak i barwą ściszoną, brzmiącą prawie jak szept (najlepszy popis stopniowania dynamiki dała w „Dzisiaj w Betlejem”). Z kolei balladowe „Nie było miejsca dla Ciebie” skonstruowała na zasadzie crescenda, od subtelnego mezzoforte aż po ekspresyjny finał. Jedynie gdy w „Oj, maluśki, maluśki” naśladowała śpiew ludowy, schodząc w niższe rejestry otarła się o niezamierzoną parodię (prawdopodobnie sama to wyczuła, bo zakończyła utwór ściszając głos). Melodie kolęd traktowała z dużym szacunkiem, nie próbując ich na siłę udziwniać, choć pozwalała sobie na odrobinę koniecznej w jazzie dowolności. Swingowanie, bądź co bądź, nieswingowych z natury swej tematów wychodziło jej bardzo naturalnie, jakby były to standardy jazzowe. Pochwalić ją też trzeba za całkiem niezły kontakt z publicznością.

Pisałem, że w repertuarze dominowały kolędy polskie, z pewnymi wszelako wyjątkami. Przede wszystkim obok nich zabrzmiała niemiecka (a po prawdzie już międzynarodowa) „Cicha noc”, w tego tria wykonaniu oparta o balladowe nutki fortepianu i delikatne dźwięki saksofonu, z lekko swingowym śpiewem. Ponadto usłyszeliśmy – a jednak! – „White Christmas”, ujęte w formę nastrojowej bossanovy z ciepłym, łagodnym śpiewem i kolejnym „dialogiem” głosu z saksofonem (który w finale wprowadził cytat z „Jingle Bells”, podjęty przez wokalistkę).

Na zakończenie zabrzmiał song pozornie spoza „świątecznego” repertuaru – piękny blues „What a Wonderful World”, spopularyzowany przez Louisa Armstronga. Na tle spokojnych akordów i rzadkich – zbyt rzadkich! – perlących się tremolo fortepianu zabrzmiał hymn na cześć życia wśród innych ludzi, na cześć przyjaźni i miłości. Niby to ani kolęda, ani pastorałka, a jednak jej wymowa zaskakująco koresponduje z tzw. „magią świąt” (co piszę bez jakichkolwiek pejoratywnych czy ironicznych podtekstów).

Potem jeszcze króciutki bis – powtórzenie tematu „Jingle Bells” – i… zespół „zwinął się” zaskakująco szybko. Cóż, za godzinę czekał ich kolejny występ, więc pośpiech był zrozumiały.

W prezencie świątecznym dostaliśmy miły, sympatyczny wieczór kolęd. Co ważne, istotnie zdominowały go kolędy – te znane od dziecka, śpiewane z rodzicami, dziadkami. Odświeżone, przywołane w nowych aranżacjach, przypomniały, że warto nie tylko ich posłuchać, ale i znów je śpiewać. Czy był to jeden z tych koncertów, które wspomina się po latach? O tym przekonamy się… po latach.

Jarosław Nowosad