Podróż z Kasią i JazZoomem

Kasię Zawieracz i jej zespół JazZoom koniecznie trzeba usłyszeć i zobaczyć na żywo. Upewni nas to o trzech rzeczach. Po pierwsze, ci ludzie zdecydowanie umieją grać. Po drugie, lubią grać ze sobą. Po trzecie wreszcie, uwielbiają grać to, co grają.
Właśnie olbrzymia radość grania, w połączeniu ze zgraniem i nieprzeciętnymi umiejętnościami sprawia, że tak dobrze się ich słucha – czy to z estrady, czy z płyt. Doświadczyłem tego na kilku już koncertach, w różnych składach i różnym repertuarze. A jednak dawno nie słyszałem tego bandu w aż tak dobrej formie, jak 6 kwietnia 2017 r. w olkuskiej Galerii Sztuki Współczesnej BWA. Poprzednio zdarzyło się to 15 listopada 2013 roku w czasie XII Olkuskich Zaduszek Jazzowych, w tym samym miejscu. To był jeszcze stary skład – ten sam, który nagrał promowaną wtedy płytę Kasi Zawieracz „To, co lubię”. Skład z Tomaszem Kupcem i Michałem Hellerem w sekcji rytmicznej, Anną Basistą przy mikrofonie i – Aleksandrą Hanke (wówczas pod panieńskim nazwiskiem: Ala Zhernova) przy fortepianie.
Tym razem przybyli, aby promować nowy album Kasi Zawieracz, zatytułowany „Podróż” (płytę można było „przedpremierowo” kupić w przerwie koncertu). Na program koncertu, z wyjątkiem trzech standardów, złożył się wyłącznie nowy repertuar. Nie chcę tu jednak rozpisywać się o poszczególnych kompozycjach – zrobię to przy recenzji samej płyty. Tutaj ograniczę się do zanotowania ogólnych wrażeń.
JazZoom zachowuje swoje charakterystyczne, miękkie brzmienie (kiedyś nazwałem je „kobiecym”) i ogólnie pojętą stylistykę. Wciąż dominują klimaty latynoskie; samba i bossa pozostają jeśli nie fundamentem, to ważnym punktem odniesienia dla tej muzyki. A jednak horyzonty muzyczne zespołu znacznie się rozszerzyły. Owszem, nadal jest tu klasyczny swing i coś z lat 50/60, ale pojawiły się też elementy fusion. Być może miało na to jakiś wpływ zastąpienie akustycznego basu elektrycznym; ponadto – obok liderki – do tworzenia materiału włączyli się jej koledzy z zespołu. Rezultaty okazały się więcej niż zadowalające: piosenka w stylistyce modern-jazzu, utwór w „bujającej” rytmice funky, a także kompozycja w kręcącym się nieparzystym metrum, z narastającą dynamiką.
Pisząc o ich znakomitej formie przeczuwam, że jakaś część zasługi spływa tu na Alę Zhernovą-Hanke, która znów pojawiła się w składzie. Bezsprzecznie liderką zespołu jest Kasia Zawieracz, frontmanką – Marcelina Gawron, zaś „dyżurnym wirtuozem” – Ewelina Serafin, a jednak chwilami to właśnie pianistka „kradła show”. Patrząc na nią, a zwłaszcza słuchając jej miało się wrażenie, że za chwilę wzleci pod sufit wraz z ciężkim pianinem elektronicznym „Roland”. Jej improwizacje zwykle zaczynały się w sposób bliski tradycyjnym wariacjom jazzowym wokół tematu (jak w balladzie „Biała biel” lub standardzie Straight No Chaser” Monka Teleoniusa), ale już po chwili tak się rozkręcała, że wchodziła w intonacje rodem z pianistyki doby romantyzmu. Energię łączyła przy tym z wirtuozerią (choćby w klasycznie swingującym „Czemu patrzysz tak smutno?”), czasami zapuszczając się w rejony nieodległe od free jazzu (szczególnie w wykonanym na bis motywie muzycznym z kreskówki „Wilk i zając”, ale też w bopowym „Na kredyt”), nie tracąc przy tym wyczucia harmonii. W tłach potrafi kłaść spokojne akordy („Nic o mnie nie wiesz”), lecz także rozwijać niemalże oddzielny temat („To nie byłeś ty”). Można tylko żałować, że z różnych względów do zespołu wróciła jedynie na sesję nagraniową albumu „Podróż” i promujące go koncerty. Notabene chętnie posłuchałbym jej kiedyś jako liderki jej własnego zespołu. Skoro mogła flecistka…
Ewelinę Serafin nazwałem „dyżurnym wirtuozem” bez sarkazmu. Jej solówki są rzeczywiście najbardziej efektowne, czego nie mylmy z efekciarstwem! Chyba najlepszą, a w każdym razie najbardziej energiczną zagrała w autorskim, funkującym „Ta chwila”. W „Sambie o tęsknocie” odnalazła się z solówką w południowym stylu, której zaśpiew miał w sobie nawet coś saksofonowego. W „Czemu patrzysz tak smutno” zagrała cokolwiek orientalnie (czy może andaluzyjsko?), ale prawdziwą wirtuozerią błysnęła w „Straight No Chaser”, w którym rozwijając improwizację gitarzystki, jakby nigdy nic wygrywała gamkę za gamką (co dla flecisty jest zadaniem arcytrudnym). A co najlepiej świadczy o klasie muzyka: tej trudności nie widać! Ewelina po prostu luzacko sobie stoi, przebiera palcami po flecie i wydobywa z niego czarodziejskie melodie, jakby to było najprostsze zajęcie pod słońcem. Buduje melodyjne bridge między zwrotkami, albo niby od niechcenia gra w tle, przydając muzyce miękkości i przestrzenności. I jej warto by kiedyś posłuchać na żywo jako solistki – najlepiej na czele Ewelina Serafin Quartet, z którym nagrała bardzo dobrą płytę „Antitype”.
Kasia Zawieracz – liderka grupy JazZoom i autorka lub współautorka prawie całego jej repertuaru – gra na gitarze elektrycznej Gibson Les Paul. Jest to instrument idealny do tego typu muzyki, odznaczający się ciepłym, delikatnym brzmieniem. Gitarzystka po prostu stoi z boku sceny i gra, lekko tylko się kołysząc i przez większość czasu udając, że wtapia się w tło. Kto jednak nie tylko patrzy, lecz i słucha, ten wie: to nie całkiem tak. Owszem, bywa i tak, że po prostu trzyma riff, ale nie zawsze, nie zawsze! Bo równie często (choćby w „Nic o mnie nie wiesz”), podobnie jak pianistka i flecistka z jej zespołu, prowadzi w tle jakby poboczną linię melodyczną (ta polifonia przywodzi czasem odległe skojarzenia z barokową kameralistyką). Jej solówki są subtelne, łagodne, co nie umniejsza ich kunsztu. W balladach, jak „Biała biel”, są to sola refleksyjne, nie pozbawione jednak odrobiny zmysłowości. W mocniejszym, ostro swingującym „Straight No Chaser” partia solowa gitary ma w sobie jakąś podskórną drapieżność, choć pozornie to typowa gitarowa solówka ze świata jazzowej tradycji. W „Podróży” wariacyjne improwizacje gitary pobrzmiewały z początku jak gdyby fortepianową artykulacją, by rozwinąć się w kolejne emocjonalne solo. Łączy te wszystkie partie olbrzymi bluesowy feeling. Nawet jeśli gitarzystka gra spokojnie, jak w klimatycznych „Żywiołach”, w tle czają się gwałtowne emocje. I zawsze potrafi zaskoczyć nagłą eksplozją maleńkich, perlistych nutek, przypominając, że nie bez powodu jest tu szefem.
Z gitarą Gibson dobrze współbrzmi śpiew Marceliny Gawron. To wokalistka dysponująca ciepłą barwą głosu i coraz większą pewnością siebie, przekładającą się na sceniczną charyzmę. Piosenki zaczyna zwykle spokojnie i zgodnie z tematem, potem stopniując dynamikę i ładunek emocjonalny, również coraz więcej improwizując. Najczęściej czaruje ciepłem swego nieco „czarnego” wokalu, tworząc nastrój kameralności, niemal intymności i swoistego „retro”. Że potrafi zaśpiewać też bardziej zadziornie, udowadnia choćby w „After You’ve Gone” Turnera Laytona, przydając temu wiekowemu standardowi iście młodzieńczą energię. Innym jej atutem jest bardzo naturalny, swobodny scat. Trochę żałowałem, że na tym akurat koncercie nie scatowała tak często jak we wcześniejszych, dała jednak niezły popis tej techniki śpiewu np. w autorskim „Na kredyt” (częściowo unisono z fletem!) i w „Straight No Chaser”, w „To nie byłeś ty” wdała się w ostry dialog z saksofonem, a w temacie „Wilk i zając” błysnęła wokalizą.
Vitalij Ivanov, zwolniony z obowiązków pianisty, mógł skoncentrować się na tym, co potrafi najlepiej, czyli grze na saksofonie. Jego solówki są improwizacjami jazzowymi w najlepszym stylu. Najczęściej zaczynają się od wariacji wokół tematu podanego przez wokal, by stopniowo rozwijać się w zupełnie nowy temat. W „Sambie o tęsknocie” zagrał, jak każe konwencja, na pozornym luzie, lecz w istocie było to solo pełne emocji. W balladzie „Nic o mnie nie wiesz” jego sax-tenor zabrzmiał barwą ściszoną, nastrojową, lecz końcówka partii solowej okazała się całkiem figlarna. „Straight No Chaser” i „To nie byłeś ty” ozdobił z kolei bardzo pogodnymi solówkami, lecz prawdziwy „pazur” pokazał w orientalizujących „Żywiołach”. Zaczął niby to sennie, ale już po chwili swingował na całego, z mnóstwem wirtuozowskich przejść i szybkich, krótkich dźwięków.
Sekcja rytmiczna zawsze potrafi się w tym wszystkim znaleźć. Basista Paweł Kluba kiedy należy po staremu zaswingować – kładzie równe dźwięki tradycyjnego walkingu, gdy trzeba się pobujać – z równą swobodą funkuje na swym pięciostrunowym basie elektrycznym, jeśli przychodzi do samby i bossanovy – mięciutko wybija tercje, kiedy trzeba rozkręcić zakręcone 6/8 – i z tym nie ma problemu… A poza tym wszystkie co bardziej złożone riffy jeszcze zagęszcza, rzeźbiąc własne, nadprogramowe dźwięki, czym udowadnia, że dobrego basisty komputer nie zastąpi. Nie gra może tylu solówek co wyżej wymienieni, ale kiedy już to zrobi – pokazuje klasę. W temacie „Taki blues” zagrał szybką improwizację, od początku dość odległą od głównego tematu, choć do niego nawiązującą. Bębniarz Michał Peiker chyba po prostu nie odczuwa potrzeby wybijania się na pierwszy plan. Słychać jednak, że to świetny muzyk, który – dodajmy – systematycznie rozbudowuje swój zestaw perkusyjny o nowe elementy i nie czyni tego bez powodu. Kiedy „tylko” nabija rytm, to nabija go coraz gęściej, z przejściami i smaczkami, jakich automat perkusyjny by nie wymyślił. A gdy „robi nastrój” dyskretnymi uderzeniami w talerze, i to wychodzi mu ze smakiem i wyczuciem. Swą jedyną solówkę zachował na początek bisu – szkoda, że taką krótką, bo rozwijała się ciekawie.
Jak zwykle, rozpisuję się o poszczególnych wykonawcach, ale siła zespołu Kasi Zawieracz tkwi również w doskonałym zgraniu, o czym wzmiankowałem już na początku. Świadczą o tym choćby zespołowe akordy, akcentujące pierwszą, wolniejszą część „Straight No Chaser”. Jeszcze wyraźniej dowodzą tego precyzyjne unisona – a jest ich tyle, że trudno byłoby je wyliczyć. Największe mistrzostwo w tym względzie pokazali w temacie „Wilk i zając”, którego temat podawały jednocześnie gitara, flet, saksofon, piano i scatujący wokal. Ten utwór w tym wykonaniu brzmi jak przesympatyczny żart, ostateczny dowód dystansu do samych siebie. Zarazem jednak, jak dowiedziałem się od liderki, dla instrumentów dętych jest to melodia wręcz karkołomna! I jeszcze unisono… O solówkach w zasadzie też nie powinno się mówić w oderwaniu od całości. W tym zespole jest bowiem zwykle tak, że w toku jamowania co jedno zaimprowizowało, to drugie natychmiast rozwija dalej.
Wydaje się, że JazZoom to jeden z tych zespołów, o których z niewielką zaledwie przesadą mówi się: „muzyczne rodziny”… lub też Kasia Zawieracz i jej koledzy to po prostu profesjonaliści w każdym calu. Co zresztą bynajmniej nie musi się wykluczać. A ktokolwiek wyobraża sobie, że ich doskonałe nagrania są dziełem realizatora dźwięku lub efektem niezliczonych poprawek, niech przyjdzie na koncert. Bo na żywo są jeszcze lepsi.

tekst: Jarosław Nowosad

zdjęcia: Agnieszka Zub