XVII Olkuskie Zaduszki Jazzowe

Tegoroczna edycja Olkuskich Zaduszek Jazzowych w Galerii Sztuki Współczesnej BWA trwała „tylko” dwa dni – sobotę i niedzielę, 4 i 5 listopada 2017 – ale jakie to były dwa dni! Tak zapchana, jak podczas obu wieczorów (szczególnie sobotniego), sala olkuskiego BWA nie była już dawno. Kto przyszedł, miał okazję posłuchać jazzu na światowym poziomie – i to zarówno nowoczesnego, jak i bardzo tradycyjnego.

Sobotni wieczór wypełniło fusion w wykonaniu Jacek Korohoda Quartet. Charakter swej muzyki najlepiej podsumował sam lider w programie tegorocznych Zaduszek, pisząc tam m.in.: „Staram się nie grać bełkotu. W muzyce najważniejsza jest dla mnie relacja melodii do harmonii”.

Cokolwiek miałaby znaczyć pierwsza z tych dwu deklaracji, faktem jest, że w grze Korohody próżno by szukać atonalnych czy arytmicznych eksperymentów rodem ze świata free-jazzu. Gitarzysta ten – wzorem swego nauczyciela, nieodżałowanego Jarosława Śmietany – podąża drogą melodyjnego, pogodnego jazzrocka, odznaczającego się wyraźnym funkowym groovem. W takiej relaksującej stylistyce utrzymany był właściwie cały koncert. Wypełniły go niemal wyłącznie utwory z autorskich płyt Jacka Korohody.

Trzeba dodać, że koncertowe wykonania, choć może „uboższe brzmieniowo” od nagrań studyjnych, mają za to zdecydowanie więcej „ognia”. Jedna gitara, sax (sopran lub tenor), bas, perkusja – w takim składzie trudno byłoby odtworzyć wersje płytowe, w których występują dodatkowi instrumentaliści i wokaliści. Mniejszy zestaw instrumentów zachęca natomiast do solidniejszego „uderzenia”. Na żywo gra sekcji rytmicznej jest mocniej akcentowana, a i tempa wydają się szybsze.

Podczas występu Jacek Korohoda Quartet czułem się trochę, jakbym słuchał np. Led Zeppelin – w takim sensie, że usłyszałem czterech wirtuozów grających razem. Zacznijmy od lidera. Tylko nieuważny słuchacz może sądzić, że Jacek Korohoda gra „od niechcenia”. Fakt, jego solówki mają w sobie nastrój luzu, lecz w istocie są wysoce kunsztowne. Kiedy wydobywa ze strun swego Gibsona nieprzerwane ciągi króciutkich nutek, wysiłku w tym nie słychać (co tylko świadczy o klasie muzyka) – ale widać. Gitarzysta nie kokietuje publiczności, jest w pełni skupiony na grze. Lekko opuszczona głowa, napięty wyraz twarzy – a efekt? Dźwięki wyrażające głęboki, pogodny spokój. Czasami zabarwiony nastrojem latynoskim – jak we fragmencie „Window to the Backyard”.

Stałym współpracownikiem Jacka Korohody, obecnym na jego solowych płytach, jest saksofonista Leszek Nowotarski. Czy to na sopranie, czy na tenorze jego gra jest pełna emocji. Czasem łagodnych – gdy czaruje tematem „Waltz for R.”, a czasem intensywnych – jak w tych gonitwach po całej skali, kiedy rozwija temat „Market”. W kulminacji „Make Me A Memory” Grovera Washingtona Juniora podnosi wręcz saksofonowy krzyk pełen krótkich, wirtuozowskich przejść. Co do tematów, często wprowadza je unisono z gitarzystą; w „Snare Communication” dołącza do tej dwójki również basista.

Gra sekcji rytmicznej, przy całej swej dobitności, jest wyjątkowo „gęsta”, a przy tym nie ograniczająca się do samego „nabijania”. Paweł Kuźmicz w pełni wykorzystuje potencjał swojego pięciostrunowego basu. Jego riffy są złożone, nie pozbawione improwizacji. Solówki gra, jakby był drugim gitarzystą w zespole. Szczególnie słychać to było w „Snare Communication”, gdzie zaserwował solo pełne ekspresowych wędrówek po skali. Perkusista Tomasz Grochot – poza tym, że doskonale czuje funkowy groove – co rusz podkreśla bardziej emocjonalne fragmenty burzliwymi, jakby z romantycznej symfoniki wziętymi przejściami na kotłach (aż, nie wiadomo skąd, przypomniał mi się John Densmore). Jednak najciekawsze są u Grochota solówki. Typowe solo na perkusji grane jest ad libitum, tymczasem on – nawet przewalając przez membrany bębnów piorunowe tremola – cały czas trzyma groove!

Tematy rozwijali według dobrej, sprawdzonej receptury: podać, „zagęścić” nadprogramowymi nutkami, stopniowo przekształcić nie do poznania (nieraz, jak w solówce saksofonu z „Her Smile”, niezmienioną pozostawiając wyłącznie tonację), na koniec wrócić do punktu wyjścia. Zdarzało się też, że dodatkowo wplatali temat mniej więcej w środek utworu, nadając mu kształt zbliżony do ronda.

Na bis zaskoczyli publiczność wykonując „Autumn Leaves” Kosmy zupełnie w duchu tradycji jazzowej – z walkingiem, miotełkami i gitarowym „plumkaniem” jakby z lat pięćdziesiątych. Swobodnie odnaleźli się i w takiej stylistyce, choć po koncercie dręczyło mnie pytanie: co oni mogliby zrobić z tym standardem, gdyby i jego zagrali w rytmie funky?

Niedzielny wieczór wypełniła muzyka skrajnie inna, lecz równie interesująca.

Krakowski zespół Hot Swing znałem już wcześniej – z występu na żywo w Galerii BWA na początku tego roku, a także z ich jedynej na razie płyty. Hot Swing to czwórka świetnych muzyków będących pod przemożnym wpływem zespołu Quintette du Hot Club de France, który w Paryżu lat trzydziestych ukształtował oryginalną, francuską odmianę jazzu. Lwią część repertuaru Hot Swing stanowią kompozycje gitarzysty Django Reinhardta i skrzypka Stéphane Grappellego, dwóch liderów Quintette.

Czego możemy spodziewać się po Hot Swing? Jazzu tradycyjnego, opartego na kontrabasowym walkingu i riffie gitary akustycznej (pełniącej w aranżu funkcję zbliżoną do banjo), ale z równie mocnymi akcentami znad Sekwany, wprowadzanymi przez akordeon i skrzypce. Hot Swing (podobnie jak wspomniany Quintette) nie ma w składzie perkusisty, ale w pierwszej chwili nie zdajemy sobie z tego sprawy. Tak „perkusyjna” jest gra basisty Grzegorza Piętaka i gitarzysty Marka Piątka. Muzycy dodatkowo wzmacniają czasem rytm niekonwencjonalnym użyciem instrumentów – Piątek traktując pudło swej gitary jak bongosy, a skrzypek Wojciech Marcinowski, grając pizzicato niby na banjo, gdy tylko akurat nie wykonuje solówki smyczkiem.

Hot Swing szczególnie efektownie prezentuje się w utworach bardzo szybkich, jak „Stompin’ at Decca” czy „Swing Guitars”. Pędząc z prędkością ekspresu, instrumentaliści mogą wykazać pełnię swej wirtuozerii. Wojciech Marcinowski, założyciel i lider kwartetu, gra na skrzypcach z nieprawdopodobną wręcz szybkością; jego solówki są pełne niezwykłej, udzielającej się słuchaczowi energii. Solowe partie akordeonowe Wiesława Prządki – choćby ze względu na samą specyfikę instrumentu – najmocniej wnoszą do brzmienia zespołu ów francuski klimat (będący znakiem rozpoznawczym Quintette du Hot Club de France). Przy tym gra akordeonisty ma jednak w sobie i ragtime’owe frazowanie. Ponadto w standardzie „Minor Swing” muzyk niespodziewanie wprowadził odrobinę – również kojarzącego się z akordeonem – typowo rosyjskiego zaśpiewu.

Inną „rzucającą się w uszy” cechą Hot Swing jest brak wyraźnego podziału na sekcję rytmiczną i melodyczną (skądinąd dość typowy dla małych składów). Bo przecież i gitarzysta Marek Piątek, choć tak „perkusyjny” w riffach, ozdabia urokliwą solówką, graną z wariacką wręcz intensywnością, praktycznie każdy utwór – nawet jeśli jest to nastrojowa kompozycja typu „Tears”. Także kontrabasista chętnie wychodzi na chwilę z riffu, by posolówkować. W „Quizas” Farresa pod koniec sola zagrał takie tremolo, że… A w przeróbce „I Love You Baby” zawędrował w rejony niemal atonalne, ale i to nie rozsadziło konwencji, ani nie odebrało muzyce elegancji.

No właśnie! Hot Swing, zachowując ogólną konwencję Quintette du Hot Club de France, nie daje się sprowadzić do rangi ich „cover-bandu”. Zespół ma w repertuarze m.in. autorską kompozycję Marka Piątka pt. „W piątek”, choć – jak słusznie zauważył Wojciech Marcinowski – trudno uwierzyć, że to nie dzieło Reinhardta. Co zresztą daje się uogólnić na wszystko, co Hot Swing weźmie na warsztat. Czy to „I Can’t Give You Anything but Love” Jimmyego McHugh, czy popularne „I Love You Baby”, czy wykonany na bis leitmotiv z „Ojca chrzestnego”, wszystko zyskuje ów charakterystyczny „szlif”.

Jazz tradycyjny – czy dziś taka muzyka może jeszcze kogoś porwać? Tak, pod warunkiem, że jest wykonywana ze szczerym entuzjazmem – wtedy owa radość grania udziela się słuchaczom. Hot Swing mają ten entuzjazm, a do tego jeszcze fenomenalnie opanowany „warsztat” wykonawczy. Kiedy usłyszałem całą (pełną!) salę klaszczącą w takt, a zwłaszcza kiedy zobaczyłem dwójkę dzieci tańczącą przy „Tears”, pomyślałem sobie: „Tak musiało to wyglądać w latach trzydziestych”.

Dedykuję płytę Hot Swing (a jeszcze lepiej ich koncert) każdemu, kto ośmiela się ziewać, słysząc samo sformułowanie „jazz tradycyjny”. Polecam ich muzykę także tym, którzy sądzą, że jazzowa kariera skrzypiec zaczęła się od ich elektryfikacji.

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Jako stały bywalec Olkuskich Zaduszek Jazzowych, od co najmniej kilku lat widzę niesłabnące zainteresowanie publiczności tą imprezą – a frekwencja na koncercie Jacek Korohoda Quartet pozwala mi postawić ostrożną tezę, że być może nawet rosnące. Przy tym widziałem na sali nie tylko osoby w moim wieku lub starsze, lecz również młode, a nawet kilka bardzo młodych. To z kolei każe mi wysnuć nie mniej ostrożny wniosek, że pogłoski o śmierci jazzu są bardzo mocno przesadzone.

tekst: Jarosław Nowosad

zdjęcia: Olgerd Dziechciarz