Jeszcze dalej poza ramy
Kilka lat temu, w 2011 roku, w cyklu „Galeria Literacka BWA” ukazał się debiutancki tomik wierszy Marty Jurkowskiej pt. „Poza ramy”. Pięć lat później, bo pod koniec roku 2016, poetka obdarowała nas swoim drugim zbiorem poezji. Czy lepszym? Chyba tak!
Debiutancka książeczka zaprezentowała czytelnikom ukształtowany już styl Jurkowskiej. Jest ona, najkrócej mówiąc, „poetką obrazu”. Nieprzypadkowo tomik kończył się cyklem wierszy zainspirowanych obrazami Claude’a Moneta. Ale nie tylko typowych ekfraz dotyczy to, co zaznaczono wyżej. Praktycznie wszystkie utwory – zarówno z tamtej, jak i z nowej książki – przemawiają głównie obrazami poetyckimi. Autorka (która notabene jest również malarką) w swoich lirykach bez rozwlekłych opisów, kilkoma celnymi zdaniami buduje poetycką wizję.
A jednak, w odróżnieniu od np. twórczości Łukasza Jarosza, nie jest to poezja typowo sensualna, wyrażająca swój sens wyłącznie za pośrednictwem zapisu wrażeń. Jurkowska chętnie wykracza „poza ramy”. Nie stroni choćby od gier językowych (szczególnie w pointach), obok obrazowych alegorii przemawia metaforami czysto słownymi, czasem pozwalając sobie i na kunsztowny żart typu: „ilekroć pragnę snu / zjadają mnie barany” („W blokowisku” z debiutanckiej książki).
Czytając nowy tomik poetki, zatytułowany „Między rzeką a lasem”, za każdym razem mam wrażenie, że pierwszych siedem utworów to jej najnowsze dzieła. W każdym razie mam taką nadzieję, bo są chyba najciekawsze (może z wyjątkiem bardzo dobrego literacko, ale „ogranego” tematycznie „Opium”), a z pewnością trochę inne od całej reszty materiału.
Na czym ta odmienność polega? Przede wszystkim są to utwory o „gęstszej” metaforyce. Nadal odwołują się do obrazów, jednak dotychczas były to wizje o wiele bardziej statyczne. Teraz poetka posługuje się techniką „montażu krótkich ujęć”; generuje migotliwy ciąg „kadrów” rozbłyskujących ledwie na chwilę, a przecież pozostających w pamięci i w jakiś sposób nakładających się na siebie. „Słońce tuszuje na skórze ślady zimy, / tylko we włosach pozostał szron, który / oblepia ściany i świdruje płuca” – czytamy w otwierającym tomik wierszu „Plotka”.
Zauważmy: mimo pozornego „szaleństwa” szybko zmieniających się obrazów sens zacytowanej strofy jest jasny i klarowny. Jurkowska nie należy do tych poetów, których „język ponosi”, czego efektem bywają w najlepszym wypadku długie ciągi skojarzeń, a w najgorszym – wiersze urokliwe, lecz pozbawione sensu. Ta poetka od początku dobrze wie, o co jej chodzi. Wiersz swój prowadzi konsekwentnie aż do konkluzji, w tym wypadku brzmiącej: „Dopóki wciągać nas będą historie // (…) wielokrotnie powtarzane jak stukot / kół pociągu, ciągle będziemy śledzić // koleje ludzkich losów”.
Co jeszcze? Być może właśnie ten dynamizm wizji, jej migotliwość sprawia, że liryki rozpoczynające tom pełne są podskórnego niepokoju. Często jest on uzasadniony tematem wiersza, jak choćby w utworze „Apokalipsa albo niebo nad Czelabińskiem”. Inspiracją był oczywiście upadek meteoru na Uralu, jednak tytułowa apokalipsa ma wymiar indywidualny. Nie chodzi o panikę i zniszczenia wywołane przez kamień z nieba, lecz o całkiem inne „niebo / wszędzie jednakie (…), // które wkrótce po mnie przyjdzie”. Realna, materialna katastrofa służy jedynie za pretekst do wyrażenia obaw czysto metafizycznych.
Równie metafizyczne jest znakomite „Nurkowanie”, w którym zagłębianie się w sen jest metaforą dążenia do tajemnicy – życia? Śmierci? Być może do obu tajemnic jednocześnie. Kobiety, którym – jako „szybszym nurkom” – poświęcony jest ten śliczny liryk, „dłużej potrafią wstrzymywać oddech, / kiedy kołyszą swoje nieutulone perły”. Jednocześnie „pod wodą (…) oczy / szczypią tak samo jak rak // i w żaden sposób nie da się wyłowić / słowa, które utknęło ością w gardle”. Pozornie beztroska zabawa dwuznacznością słów odsłania dramat niezdolności człowieka do wyartykułowania (nie mówiąc już o wyjaśnieniu) którejkolwiek z tych dwu tajemnic. Gdy o dwuznaczności mowa, uwagę przykuwa też „Płonąca dolina Luksoru”, która w wyobraźni uważnego czytelnika wzbudza co najmniej dwie zupełnie przeciwstawne wizje.
Dalsze utwory w tomie bardziej bezpośrednio nawiązują do debiutu, choć i one zarazem są świadectwem stałego doskonalenia warsztatu literackiego przez autorkę. Co prawda, jak wspomniano wyżej, już w „Poza ramy” często zdarzało się jej inkrustować swoje „słowne obrazy” metaforami wykraczającymi poza czystą obrazowość. I w nowym zbiorze nie brak utworów napisanych taką metodą – weźmy choćby pastelowe „Okno z widokiem”, „Zima chodzi po kolędzie”, „Reportaż” (ze świetną metaforą: „A moje myśli skupione jak cegła / na sąsiednim bloku”), lub sympatyczny cykl „Na szlaku”. Wyróżnia się tu choćby „Przedwiośnie” z doskonałą strofką: „Języki wysuną się przed bramy, / oblepią ściany i okna sąsiada, / zmieszają z błotem dom” i biblijną pointą: „Czerwony kogut zapieje na alarm, / zapłonie krzew”.
Jednakże w niektórych (nowszych?) wierszach metafor tych jest więcej i są one pojemniejsze semantycznie. Wspomnieć tu trzeba choćby świetne „Czereśnie”, gdzie choroba (i nadchodząca śmierć) jednego człowieka „rozlewa się” na cały świat przyrody: „Posłuchaj jak drży ziemia, / pękają czaszki owadów. / Zaraz podłączą tlen, / będą uczyć trawy oddychania”. Mniej „gęste” poetycko „Po powodzi” buduje zaskakującą paralelę między klęską żywiołową a procesem dojrzewania młodej dziewczyny, jej przemiany w kobietę, w matkę: „Woda szła tędy i tędy, / szyłam kościelną sukienkę, / gdy przed nią klękały już zboża. (…) // A teraz drąży we mnie studnię; / puchną mi nogi i echem odbija / się serce, wiem, że jeszcze przyjdzie, / wyleje ze mnie dziecko”.
Nadal pociąga poetkę humor słowny, jak w cokolwiek surrealistycznym zakończeniu „Kadru z zimowego wieczoru”: „Ślepe koty liżą mnie pod włos, // a ja siedzę, oglądam film o zimie, / szklance rozlanej po ulicy – // pełnej mleka”. Trzeba przy tym zauważyć, że poziom żartów też znacznie się podniósł. O ile jeszcze owe „koty” można by porównać z „baranami” ze wspomnianego wiersza „W blokowisku”, to już kontrastowe zestawienie stereotypowej „szklanki mleka” ze znaczeniem obu słów w żargonie kierowców jest kolejnym świadectwem wzrastającego kunsztu.
Spośród „wierszy-obrazów” w stylu pierwszego tomiku na uwagę zasługuje swoisty (bo w żaden sposób nie wyodrębniony) cykl liryków „polarnych”, zainspirowanych przyrodą Skandynawii. Są one może mniej odkrywcze od przywołanych wyżej, lecz warto je przeczytać choćby dla urokliwej metaforyki: „Zima dogania renifery, / wicher smaga mroźnym batem, / podkuwa lodem kopyta” („Dzika Skandynawia”). Trochę słabszym utworem tego typu jawi się „Chrzest”, epatujący sformułowaniami przesadnie dramatycznymi (a co gorsza, tu i tam cokolwiek wytartymi). Z nawiązką wynagradza nam to wiersz „Zabiorę cię w podróż”. Jest również obrazowy, a także narracyjny, wręcz „mini-epicki”. Dzięki wyćwiczonej umiejętności skrótowego ujmowania kolejnych sytuacji, autorka osiągnęła w nim efekt „przyspieszenia czasu”.
Pewną nowością są nieliczne wiersze, w których autorka zdaje się uciekać od obrazowości na rzecz posługiwania się abstraktami. Szczególnie wyróżniłbym tu ciekawą „Litanię” i jeszcze ciekawszą, autoironiczną „Drogę do sławy”. Trudno orzec, czy są one wyrazem zmęczenia dotychczasową konwencją, czy to tylko chwilowa od niej „odskocznia”.
Czy drugi tomik Marty Jurkowskiej jest lepszy od pierwszego? Po namyśle odpowiem: zdecydowanie tak! Najlepsze wiersze z „Poza ramy”, przeniesione do „Między rzeką a lasem”, byłyby tu jedynie „średniaczkami”. Zaś najlepsze utwory z nowej książki? Jeśli cały trzeci tomik będzie tak dobry…
Marta Jurkowska: „Między rzeką a lasem”; Autorskie Galerie Sztuki, 2016.
Zdjęcia pochodzą z wieczoru autorskiego, który odbył się 2 grudnia 2016 r. w czytelni ZS nr 4 w Olkuszu.
Jarosław Nowosad