XVI Olkuskie Zaduszki Jazzowe
Czy można z utęsknieniem czekać na listopad? Co innego na antypodach – tam jest odpowiednikiem naszego maja – ale na naszej półkuli? Czekać na deszcz (nieraz ze śniegiem) i zimny wiatr, na szare niebo i wczesny zmrok?! Można… jeżeli jest się jazzfanem. Listopad – to czas Zaduszek Jazzowych.
Zwyczaj urządzania takich imprez wywodzi się stamtąd, skąd i sam jazz. W USA już w tzw. złotych latach swingu zaistniał wśród jazzmanów zwyczaj, by w okolicach Zaduszek spotykać się, wspominać nieżyjących kolegów-muzyków, grać ich kompozycje, a także swoje własne. Spotkania takie zaczęły stopniowo przyciągać coraz to większe rzesze jazzfanów i tak z czasem Zaduszki Jazzowe stały się tradycją. Dzisiaj przybierają formę najprawdziwszych festiwali jazzu, będących okazją tyleż do wspominania Nieobecnych, co do wykonywania i kontemplowania muzyki. Obecnie wszędzie, gdzie gra się jazz, na listopad przypada jego święto.
Olkuskie Zaduszki Jazzowe już od szesnastu lat odbywają się w Galerii Sztuki Współczesnej BWA przy ul. Szpitalnej. Co roku zapraszani są na nie muzycy bardziej i mniej znani, zawsze jednak ciekawi, nieraz znakomici. Także przez trzy listopadowe wieczory 2016 roku główną salę wystawową wypełnił jazz.
Dzień pierwszy: JazZoom
Formacja JazZoom, założona i kierowana przez gitarzystkę Kasię Zawieracz, jest już dobrze znana olkuskim entuzjastom jazzu. Po raz pierwszy wystąpiła w BWA 15 listopada 2015, podczas XIII Olkuskich Zaduszek Jazzowych. Wówczas, obok standardów, zespół zaprezentował utwory ze swej debiutanckiej płyty „To co lubię”, sygnowanej jeszcze nie przez zespół, a przez samą Kasię Zawieracz. Przez kolejne dwa lata JazZoom był stałym gościem grudniowych koncertów z cyklu „Jazz Kolędy”. W tym czasie w zespole zaszły daleko idące zmiany personalne.
Obecnie z dawnego składu pozostały dwie, ale bardzo ważne osoby. Obok liderki w zespole znów gra flecistka Ewelina Serafin. Alę Zhernovą już dwa lata temu zastąpił przy fortepianie Vitalij Ivanov, grający też na saksofonie tenorowym (w tej roli uczestniczył w nagraniu „To co lubię”). Zmieniła się również sekcja rytmiczna: miejsca Tomasza Kupca (bas) i Michała Hellera (perkusja) zajęli odpowiednio Paweł Kluba i Michał Peiker. Rok później zespół przyjechał do nas z nową wokalistką – miejsce Anny Basisty zajęła Marcelina Gawron – a także (na szczęście tylko chwilowo) bez Eweliny Serafin, przebywającej na urlopie macierzyńskim.
Tym razem JazZoom zawitał już w pełnym nowym składzie, a co więcej – z nowym programem. Ze starego repertuaru został bodajże jeden utwór, i to standard. Zresztą już podczas zeszłorocznych Jazz Kolęd liderka zapowiadała nowy album i miałem szczerą nadzieję, że zespół przywiezie go ze sobą na Zaduszki. Niestety – płyta jest co prawda już nagrana, ale jeszcze nie zmiksowana, tym bardziej nie wytłoczona. Niemniej mogliśmy posłuchać nowych kompozycji na żywo.
Jaki jest ten „nowy” JazZoom? Zdaje się, że to elektryfikacja sekcji rytmicznej (zastąpienie kontrabasu gitarą basową) odrobinę zaostrzyła brzmienie, odbierając mu część akustycznej miękkości. To nie zarzut, jedynie stwierdzenie faktu. Zespół dźwięczy teraz mniej tradycyjnie-jazzowo, za to nowocześniej. Nie pozostało to bez wpływu na nowe kompozycje.
W porównaniu z koncertem (i płytą) sprzed trzech lat, nastąpiła znacząca ewolucja. Niegdysiejszy repertuar utrzymany był w bardzo tradycyjnej stylistyce, zdominowany przez latynoskie rytmy samby i bossanovy. To wszystko nadal jest – JazZoom nie stracił swej tożsamości – ale jest też wiele nowego. Zapewne również dlatego, że, obok liderki, za komponowanie zabrali się jej koledzy.
I tak wokalistka Marcelina Gawron przygotowała utwór (z własnym tekstem!) pt. „Na kredyt” – pogodną piosenkę w metrum 5/4. Z kolei kompozycja flecistki Eweliny Serafin „Ta chwila” utrzymana jest w „bujającym” rytmie funky i niemal jazzrockowym klimacie.
Pianista Vitalij Ivanov napisał wesołą, rozswingowaną piosenkę oraz spokojną, modern-jazzową balladę w nieparzystym rytmie 6/8. Bardzo tradycyjnie brzmiąca „Jesienna bossa” jest dziełem Pawła Szczygła, kościelnego organisty zafascynowanego płytą „To co lubię” (i rzeczywiście, tak ten utwór brzmi). Kasia Zawieracz opatrzyła wszystkie trzy tekstami.
We własnych kompozycjach liderce udała się trudna sztuka pozostania wierną swojej stylistyce, bez popadania w samopowielanie. Jeszcze „Samba o tęsknocie” mogłaby trafić na jej debiut fonograficzny, ale już „Podróż” zwiastuje coś nowego. Riff sentymentalnej piosenki, obok słyszalnych powinowactw latynoskich (te marakasy!), udatnie nawiązuje do odgłosu kół pociągu, a solo gitary o narastającej dynamice pod koniec wykracza poza tradycyjnie pojmowany jazz. „Nic o mnie nie wiesz” to ballada w nieparzystym rytmie, nie będąca jednak typowym bluesem. Z kolei „To nie byłeś ty” z kroczącym, tradycyjnie jazzowym riffem ma posmak odrobinę „rewiowy”.
Zdominowany przez autorski repertuar, koncert był o tyle mniej „zaduszkowy”, że niewiele pozostało miejsca na evergreeny. Ale i one były! Szczególnie ciekawie wypadła przeróbka standardu rockowego „Moondance”. JazZoom podał ten utwór cokolwiek ragtime’owo, z „rwanym”, pełnym pauz riffem sekcji. „Łącznikiem” z dawnym programem stało się wykonane na bis „Hallelujah I Love Her So” Ray’a Charlesa (w żeńskim wykonaniu przemianowane na „…I Love Him So”). Ten rhythm’n’bluesowy klasyk w tym wykonaniu nadal pobrzmiewa ragtimem, z piękną bluesową solówka gitary i, tym razem, saksofonu.
Bo, proszę Państwa, pomimo wszystkich zmian jest to ciągle JazZoom. Zespół, którego słucha się z radością. Przy którego muzyce nawet antytalent taneczny (wiem coś o tym!) zaczyna się kołysać, wyginać, podrygiwać. Melodie niezmiennie wpadają w ucho i nie chcą z niego wypaść. A teksty (szczególnie te autorstwa Kasi, choć nie tylko!) to robota na rzadko dziś spotykanym poziomie.
Kasia nadal czaruje bardzo śpiewnymi solówkami na swym Gibsonie LesPaulu, z początku miękkimi i delikatnymi, pełnymi uczucia, z miękkim przeciąganiem tonów, a w finałach – przejmującymi ładunkiem emocjonalnym i intensywnością. Sprawdza się w typowo jazzowym „plimkaniu”, jak w bluesowych pochodach i solówkach. Potrafi też mocniej szarpnąć struny (jak w funkowym „Ta chwila”) lub wydobyć psychodeliczne dźwięki z przystawki wah-wah (w zwariowanym „Na kredyt”). W jej grze, z pozoru „totalnie luzackiej”, czuje się zaangażowanie, ogromny feeling i radość.
Ewelina Serafin (bez której JazZoom to niezupełnie ten zespół!) po dawnemu potrafi zarówno kłaść delikatne tła pod wokal, wprowadzać spokojne bridge pomiędzy zwrotki, jak i odlatywać w swoje wirtuozowskie, rozćwierkane sola pełne gwałtownych interwałów. I u niej widać (a raczej słychać) wyraźny rozwój, bo np. w „On Broadway” wyraźnie orientalizuje, a w improwizacji kończącej ten utwór odpłynęła w rejony free-jazzu (pianista podążył za nią, dochodząc do dźwięków rodem z Warszawskiej Jesieni). Dodajmy, że flecistka zadebiutowała niedawno w roli liderki. Nagrała mianowicie (z własnym zespołem Ewelina Serafin Quartet i… gościnnym udziałem Leszka Możdżera) bardzo funkową, odrobinę awangardową i całkiem pogodną płytę „AntiType”
Wokalistka Marcelina Gawron ma ciepły, niski głos o przyjemnej barwie oraz wie, jak go użyć. W funkowym „Ta chwila” śpiewa mocnym głosem (w duecie z kompozytorką Eweliną Serafin), w szybkim „After You’ve Gone” Henry’ego Creamera biegnie naprzód wraz z sekcją, w „Moondance” bezpretensjonalnie wyśpiewuje tekst, a w refleksyjnej „Podróży” lub „Sambie o tęsknocie” przybiera bardziej ściszony ton. Doskonale operuje też scatem, co słychać i w zakończeniu „Moondance”, i (zwłaszcza) w autorskim „Na kredyt”, gdzie we wstępie śpiewa unisono z basem, a w finale także z fletem.
Vitalij Ivanov im dłużej gra w JazZoom na fortepianie, tym lepiej wpasowuje się w tej zespół. Równie dobrze odnajduje się „plumkając” w kompozycjach bliższych tradycji jazzu i „kołysząc się” wraz z funkową sekcją. Czasem wdaje się w dialogi typu „call-and-response” z gitarą liderki. Jego solówki zdobne są w efektowne, perliste tremola. Ozdabia bluesową piosenkę klasycyzującą solówką, albo (jak w „On Broadway”) odchodzi w zupełną atonalność. „Lwi pazur” pokazuje wszakże dopiero, gdy bierze do rąk saksofon. Wydobywa z tego instrumentu rozswingowane kaskady szybkich tonów, albo (jak w „Moondance”) rozwija tematy bardziej stylowo, dłuższymi, refleksyjnymi dźwiękami. Właśnie jako saksofonista jest kolejnym świetnym solistą w tym zespole.
Basista Paweł Kluba rzadziej wychodzi poza riff, ale gdy już to robi, wydobywa pełny potencjał ze swego pięciostrunowego basu. Serwuje nam ekspresowe wędrówki po skali, piętrzy krótkie nuty i swinguje, swinguje, swinguje. A bębniarz Michał Peiker po prostu robi tła. Na swym skromnym zestawie perkusyjnym, w zależności od potrzeby, albo mocno nabija rytm, albo delikatnie szura miotełkami w talerze i hi-hat. Nie gra solówek ani długich przejść, nie próbuje wychodzić na pierwszy plan. Akompaniuje i robi to dobrze.
Jak zawsze, była też odrobina zabawy, przymrużenie oka i bardzo dobry kontakt z publicznością. Może brakło jedynie jakiegoś żartu muzycznego (jakim przed trzema laty było wykonanie tematu z kreskówki). Ale i tak JazZoom nie zawiódł. Myślę, że nie tylko ja będę czekał na zapowiadaną płytę – powinna być na wiosnę.
Dzień drugi: Jarosław Kaganiec Trio, czyli… Quartet!
Na 16 listopada zapowiadano koncert tria Jarosława Kagańca. Wystąpił zaś kwartet! Wraz z liderem (pianistą), Wojtkiem Szwajgierem (kontrabasistą) i Michałem Hellerem (perkusistą) wystąpiła bowiem wokalistka Magdalena Mędrala.
Bywalcy koncertów w BWA pamiętają, że rok temu – z programem pt. „Piosenki jazzowe” – wystąpił prawie ten sam skład (jedynie z innym basistą). Repertuar też był mniej więcej podobny: standardy jazzowe, evergreeny, swingowe przeboje wszech czasów. Zresztą sporo utworów z zeszłorocznego występu powróciło w tegorocznym. A jednak koncert A.D. 2016 był inny od tamtego.
Co się zmieniło? Raczej kto: Magdalena Mędrala. Podsumowując (w ostatnim numerze KPO) poprzednie Zaduszki, mówiłem o niej jako o wokalistce utalentowanej, lecz jeszcze poszukującej własnego „ja” estradowego. Napisałem wówczas, że wokalistki tej „chętnie posłuchałbym powtórnie, powiedzmy, za rok lub dwa”.
Moje życzenie się spełniło – po roku Mędrala powróciła jako artystka o dużo wyraźniej ukształtowanym stylu. Dziś gdy śpiewa Jobima, nie udaje Latynoski (zaś gdy już w „Ludzkim gadaniu” Krajewskiego/Osieckiej wchodzi w południowe modulacje, i to czyni po swojemu). W „What a Wonderful World” nie próbuje już być Louisem Armstrongiem. Wyraźnie pewniej czuje się we własnej barwie głosu – a jest to bardzo przyjemny głos. Ciepły, o lekko nosowej barwie, czasem z odrobiną „czarnego piasku” („Cheek to Cheek” Irvinga Berlina). Kiedy trzeba, potrafi zabrzmieć z dużą mocą (jak w „Route 66” Bobby Troupa), lub stopniować dynamikę od lekko ściszonego śpiewu do wokalno-emocjonalnych wyżyn (np. „Autumn Leaves” Kosmy/Preverta).
A właśnie: ta dziewczyna chyba uczyła się śpiewu klasycznego, bo jak na tak młodą wokalistkę dysponuje bardzo przyzwoitą emisją. Szczególnie słychać to było, gdy w zakończeniu „Autumn Leaves” zaskakująco długo przeciągnęła ostatni ton. Takie silne płuca w tak szczupłym ciele!
Najwyraźniej wiele dał też kolejny rok spędzony ze standardami. Stały się one plastycznym tworzywem w rękach (czytaj: strunach głosowych) artystki. Dziś zamiast śpiewać „jak napisano”, Mędrala praktycznie od początku tematu modyfikuje go – swinguje, improwizuje, czyniąc to z dużą swobodą i wdziękiem. Jeszcze odważniej traktuje tematy spoza świata jazzu („Don’t Know Why” z repertuaru Norah Jones, „Make You Fell my Love” Adele).
Co więcej, piosenkarka bardzo naturalnie łączy swingowanie z interpretacją tekstu, a do modulacji głosu wprowadza element aktorstwa. We „Fly Me to the Moon” Howarda figlarnym śpiewem podkreśla charakter tekstu. Z kolei w „Besame Mucho” Consuelo Velázquez umie oddać desperację, nie popadając przy tym w kicz. W „The Girl from Ipanema” Jobima jest subtelnie zmysłowa, a w „Już nie zapomnisz mnie” Henryka Warsa – zalotna. W „Na pierwszy znak” – kolejnym standardzie tego kompozytora – jej śpiew ma wiele z deklamacji, nie przestając być śpiewem.
Rozpisuję się o wokalistce, nie wolno jednak zapominać o liderze! Jarosław Kaganiec jest starym wyjadaczem jazzowej pianistyki. Nazwać go urodzonym improwizatorem to powiedzieć mało. Jego improwizatorstwo nie ogranicza się do partii solistycznych; nawet w tle często zdarza mu się coś „rzeźbić” (np. w „Ludzkim gadaniu”).
Swój nietypowy sposób improwizacji w pełni ujawnia, gdy już wychodzi na pierwszy plan. Solówki Kaganiec konstruuje bowiem zupełnie odwrotnie niż typowy jazzman. Najczęściej jazzowe improwizacje wychodzą od tematu, by wędrować ku coraz odleglejszym wariacjom. Ten muzyk natomiast zaczyna od improwizacji zupełnie luźnych, które z tematem nierzadko łączy jedynie tonacja. Stopniowo zbliża się do tematu, umożliwiając reszcie zespołu płynny powrót do podstawowej melodii lub… dalsze jej rozwijanie.
Już w „Autumn Leaves” (drugim utworze koncertu) stworzył wokół kompozycji Kosmy zupełnie nową melodię. W „Kasztanach” Zbigniewa Korepty – jeszcze jednym polskim evergreenie – jego solo było spokojne, nastrojowe. Przy „Girl from Ipanema” podkreśla szybkość wykonania tego standardu wirtuozowską grą pełną tremoli. W „Cheek to Cheek” jeszcze śmielej używa tremola, podróżując nim po kolejnych oktawach. „Don’t Know Why” uzupełnił ogromnie melodyjną improwizacją, on też wydobył najwięcej swingu z popowego „Make You Feel My Love”. Mocno latynoskiemu wykonaniu filmowego hitu „Uciekaj moje serce” (Krajewski/Osiecka) przydał trochę klimatu ragtime’owego, bluesowemu „What a Wonderful World” – klasycyzującego (na nutę chopinowską), a w szybkim „Route 66” dzielił riff z basistą, by zakończyć utwór (i cały koncert) efektowną, szybką solówką.
Wojciech Szwajgier gra na swym kontrabasie bardzo zachowawczo, kładąc równej długości dźwięki jeden za drugim. Niczego też innego nie oczekuje się od basisty wykonującego tradycyjny jazz. Również jego solówki są przeważnie „riffowe”, oparte na jednakowych wartościach nut. Wcale to nie znaczy, by były nudne czy monotonne – muzyk jest w nich po prostu wierny tradycji. W samym tylko rozpoczynającym koncert wolnym bluesie Matta Dennisa „Angel Eyes” dowiódł, jak urokliwe może być takie tradycyjne solo. Również w „Autumn Leaves” i w „Cheek to Cheek” bez łamania rytmu ciekawie rozwijał tematy. Przy „Girl from Ipanema” oraz „Fly Me to the Moon” improwizował odważniej, intensywniej, z większą dawką swingu i wariacji. Niemenowskie „Pod papugami”, wykonane jeszcze bardziej latynosko od oryginału, ozdobił chyba najbardziej wirtuozowską solówką, pełną szybkich tonów, choć wciąż bez dużych interwałów. Pięknie podana tradycja.
Perkusista Michał Heller, którego pamiętam z dawnego składu JazZoom, był jedynym tego w ciągu tego wieczoru muzykiem, który nie zagrał ani jednego długiego solo. Nie znaczy to, by ograniczał się do prostego nabijania rytmu. Dość wspomnieć piorunowe przejścia na kotłach w „Cheek to Cheek”, w „Girl from Ipanema” lub pod koniec improwizacji wokalnej w „Ludzkim gadaniu”, albo na werblu w „What a Wonderful World”. Gdy zaś mowa o nabijaniu rytmu, doskonale radzi sobie z gęstą grą na talerzach we „Fly Me to the Moon”, z wystukiwaniem taktu samymi dłońmi na bębnach „a la bongosy” w „Besame Mucho”, z pędem przez „Route 66”, jak i z nastrojowymi miotełkami w „Kasztanach”.
O tym, że nie słuchaliśmy przypadkowo zebranej czwórki dobrych wykonawców, lecz zgranego zespołu, niech zaświadczy wspólne akcentowanie (unisono) w „Don’t Know Why”. Z wielką przyjemnością spędziłem z nimi ten sobotni wieczór. Mam nadzieję, że nie po raz ostatni miałem okazję posłuchać tego składu.
Dzień trzeci: Katarzyna Radwańska
Ostatni wieczór Zaduszek, 6 listopada, wypełnił kwartet z Katarzyną Radwańską na czele i z premierowym programem. „Natalie Cole & Nat King Cole Superior Jazz Concept” – ten tytuł koncertu mówi właściwie wszystko. Pamięć dwojga wielkich artystów sceny jazzowej (Natalie Cole odeszła w grudniu zeszłego roku; jej ojciec Nat King Cole – pół wieku wcześniej, bo w 1965) muzycy uczcili, wykonując najbardziej znane utwory z ich repertuaru.
Był to nie pierwszy (i zapewne nie ostatni) występ Katarzyny Radwańskiej w Olkuszu. Bywalcy koncertów jazzowych w BWA pamiętają jej mocny głos zarówno z zeszłorocznych Zaduszek, jak i z „Jazz Kolęd” (a ci bardziej zainteresowani – również z płyty „The Way You Look Tonight” nagranej z zespołem Wojciecha Groborza).
Doskonale odnajdując się w jazzie tradycyjnym, jest nieocenioną interpretatorką standardów. Na repertuar niedzielnego koncertu złożyły się zaś standardy nad standardami. Przecież praktycznie każdy przebój tak Nata, jak i Nathalie dołączył do zbioru evergreenów! „Route 66” (wylansowane przez Nata, później podjęte przez Natalie) grywali nie tylko jazzmani, ale i rockmani. „Mona Lisa” – niegdyś obowiązkowy punkt dansingów – obecnie jest już chyba klasykiem tzw. „smooth jazzu”. „Love” wykonywały nawet gwiazdy popu.
Wszystkie utwory wykonane zostały – jak się to dziś mówi – „z pełnym szacunkiem dla oryginałów”. Recital miał więc swój bardzo spójny styl, podobnie jak miał go repertuar obojga bohaterów koncertu. Nie ma więc sensu rozwodzić się nad każdym poszczególnym utworem. Ktokolwiek słuchał Nat King Cole’a i Natalie Cole, wie jakiej muzyki można było się po nich spodziewać. Był to nastrojowy jazz w wydaniu typowo rozrywkowym, komercyjnym, a jednak utrzymany na najwyższym poziomie artystycznym. Zasługą wykonawców koncertu jest, że potrafili utrzymać ten poziom, nie zaniżając go.
Katarzyna Radwańska jest artystką w pełni dojrzałą muzycznie, z ukształtowanym stylem. Dysponuje, jak już się rzekło, mocnym, wręcz ogromnym głosem o dużej skali i szerokim wachlarzu środków ekspresji. Zaczaruje ściszoną barwą w lirycznym bluesie „I Love You For Sentimental Reasons”, uderzy mocą w swingowym szaleństwie „Route 66”, wyważonym crescendo stopniować będzie dynamikę w „Mona Lisa”, lub też w końcówce „Miss You Like Crazy” łagodnym decrescendo powróci do ciszy. Błyśnie szybkim scatem w ragtime’owym „If You Believe Me” i w latynoskim „Kisas, kisas, kisas” („Perhaps, Perhaps, Perhaps”), olśni wokalizą w wysokim rejestrze pod koniec „Unforgetable”.
Z tradycyjnie jazzowego „This Will Be” doskonale wydobyła typową dla takiej muzyki radość. W gospelowym „Just a Closer Walk With Thee” (które dowcipnie zakończyła cytatem z beatlesowskiego „Let It Be”) siłą swego głosu górowała nad skądinąd również mocną grą sekcji. Podobnie jak podczas zeszłorocznych Zaduszek, Radwańska zasłużyła na laur dla najbardziej charyzmatycznej wokalistki.
Pianista Wojciech Wachułka jest stałym współpracownikiem Katarzyny Radwańskiej (kilka lat temu wspólnie firmowali kolędową EP-kę „Christmas Express”). To bardzo dobry muzyk i jeśli w danym utworze nie wychodzi na pierwszy plan, to nie dlatego, by nie mógł – najwyraźniej woli pozostawać w tle. Choć gra na elektrycznym pianinie, najczęściej używa brzmienia fortepianu akustycznego. Gdy jednak trzeba, z równym powodzeniem posłuży się dźwiękiem typu „Fender/Rhodes” lub wyręczy orkiestrę smyczkową (jak w sentymentalnym „Mona Lisa”). Jeśli w składzie nie ma basisty (a tym razem nie było), z powodzeniem zastąpi go swoją lewą ręką na klawiaturze.
Kiedy już wychodzi na solo, jest czego posłuchać. Weźmy choćby takie „Kisas…”, gdzie bardzo sympatycznie rozwinął temat, podkreślając jego południowy rodowód. W szybszym „Love” zagrał kunsztowniejszą solówkę, w której tremolował, podróżując po oktawach w górę i w dół, a wśród akordów zdarzały się niemal klastery. Na koniec zaszalał wysokimi tonami w improwizacji wplecionej w „Route 66”.
Bardziej eksponowaną postacią był gitarzysta Witold Chronowski. Nie dlatego, że kilka utworów zaśpiewał w duecie z wokalistką, choć to też wychodziło mu całkiem nieźle. Dość wspomnieć „When I Fall in Love”, a jeszcze bardziej „Unforgetable”, w którym duet wokalny przybrał formę swego rodzaju dialogu.
Przede wszystkim jednak – czy to grając na gitarze elektrycznej, czy na klasycznej – muzyk niemal każdą piosenkę ozdobił solówką. I są to po prostu świetne solówki w konwencji, w jakiej powinien grać gitarzysta w tego rodzaju muzyce. Pozbawione ekstrawagancji wykonawczych i brzmieniowych, łączące w sobie elegancję i nienachalną wirtuozerię. Oparte na czystym brzmieniu, ewentualnie (jak w „So Many Stars”) na delikatnym przesterze. Brzmiące miękko i bardzo ciepło, powiedziałbym: kameralnie. W nieco bopowym „It’s Crazy” i w równie żywo granym „Route 66” gitarzysta zagrał szybkimi, delikatnymi dźwiękami. W „Love” trochę mocniej akcentował poszczególne nuty, podkreślając tym charakter utworu; kolejną szybką solówką rozwinął temat „All About Love”. A w balladach i bluesach przeplata serie krótkich tonów dłuższymi dźwiękami. W rozmarzone „I Love You For Sentimental Reasons” i „When I Fall in Love” wplótł refleksyjne, lekko stłumione solo. A w „Kisas…” zagrał wyjątkowo melodyjnie i bardzo po hiszpańsku.
Perkusista Bartłomiej Szczepański przywiózł ze sobą pokaźny zestaw instrumentów. Oprócz typowej perkusji – m.in. wibrafon, na którym zagrał piękne solo w utworze „Mona Lisa” (jedyne duże solo perkusyjne tegorocznych Zaduszek!). W „So Many Stars” podkreślił latynoamerykański charakter piosenki, wybijając takt na bongosach (nie przeszkodziło mu to w odpowiednich momentach wprowadzić mieniącego się dźwięku krotali). Równie dobrze posługuje się podstawowym kompletem perkusyjnym – czy to w szybkich przejściach na kotłach i werblu w „It’s Crazy”, czy delikatnie szurając miotełkami w bluesowym „I Love You For Sentimental Reasons”, czy tradycyjnie nabijając rytm w „Love”. Co do solówek, to zagrał ich jeszcze parę, ale raczej krótkich – najbardziej efektowną w zakończeniu „Almost Like Being in Love”.
Taki był ten koncert. Być może nie dostarczył słuchaczom jakichś wielkich emocji (poza partiami wokalnymi), ale też chyba nie taki był jego cel. Był to po prostu piękny, miły koncert, z którego publiczność wychodzi rozmarzona, w przyjemnym nastroju. O to samo przecież chodziło Natowi i Natalie.
Coda: byle do… zimy!
Kolejne Olkuskie Zaduszki Jazzowe za nami. Jak zawsze po ostatnim dniu mówię: szkoda, że to już koniec. I jak zwykle pocieszam się: wkrótce zima i „Jazz Kolędy”!
Jarosław Nowosad