XVIII Olkuskie Zaduszki Jazzowe
Wyobraźmy sobie, że na łące w środku lata ląduje statek z innej planety. Przybysze, którzy jeszcze chwilę wcześniej przemierzali kosmos, nagle stają oszołomieni spokojem przyrody. Właśnie tak rozpoczął się koncert zespołu Electronix Guitar Piotra Domagały, otwierający XVIII Olkuskie Zaduszki Jazzowe, które trwały od 9 do 10 listopada 2018 w olkuskiej Galerii Sztuki Współczesnej BWA. Długie, iście kosmiczne dźwięki syntezatora, elektroniczne „ćwierkania” rodem prosto z Jarre’a, do tego piskliwe, nieokreślonej wysokości dźwięki gitary zwielokrotnione echem, tajemnicze tremola na talerzach (aż się przypomniał wczesny, bardzo wczesny Pink Floyd!)… A z tego wstępu wyłonił się idylliczny, niemal folkowy temat grany na gitarze, podkreślony cichym stukaniem w czynele. Pogodną melodię podjął syntezator, aby wariacyjnie ją rozwijać. Kompozycja stopniowo narastała, jednak bębniarz wciąż raczej podkreślał rytm, niż go nabijał. Kiedy prowadzenie na nowo podjęła gitara, wprowadziła chwilowy nastrój niepokoju, może nawet chaosu, odpływając we free-jazzową atonalność, ale na zakończenie znów powrócił głęboki spokój.
Piotra Domagałę pamiętam z XIV Zaduszek Jazzowych przed czterema laty, gdy wystąpił jako „jednoosobowy zespół”. Tylko on, gitara i sekwencery, w których na oczach (i uszach) publiczności zapętlał kolejne ostinata, by rozwijać tematy na ich tle. Tym razem przybył z większym składem. Gitarzyście towarzyszył Piotr Kalicki grający na zestawie elektronicznych klawiatur oraz perkusista Ryszard Pałka (z którym Domagała grywał już przed laty w składzie świetnego kwartetu Szy-Szy Kaan). Jeszcze bardziej od składu instrumentalnego zmieniła się jednak sama muzyka.
Wcześniej, mimo użycia nowoczesnych środków technicznych, kompozycje Domagały melodycznie były mocno zanurzone w tradycji. Można to zresztą sprawdzić, słuchając jego płyt „Slavonic Tales” i „Pnącza”. Tytułowy utwór z tej drugiej znalazł się zresztą w repertuarze tegorocznego koncertu, ale w jakże zmienionej wersji! Panowie grają fusion w gęstym ECM-owskim sosie, z mocnym groovem, funkującym „biciem” perkusji i „robieniem basu” na gitarze. Jednakże gitarzysta rozwija swój temat przewrotnie, wpada w dziwaczne, niby to dysonansowe interwały, ale że pozostaje w tym bardzo konsekwentny, chaos jest pozorny. Kiedy dochodzi do tego bardzo regularne łamanie rytmu, przypomniał mi się King Crimson w maksymalnie zwariowanym wydaniu, może również płyty Yes z lat siedemdziesiątych? Pianista zresztą doskonale wpasowuje się w tę konwencję, to rozsnuwając hammondowe faktury, to znów zapodając solo jak gdyby skrzypcowe (nie tyle w brzmieniu, co w artykulacji). W innej, również jazzrockowej kompozycji, Domagała wprowadza wschodnio pobrzmiewające tonacje, ale rodem nie tyle z Indii, co np. z Azerbejdżanu. A kiedy solo na gitarze akustycznej wykonuje własny utwór poświęcony pamięci Jarosława Śmietany (swojego niegdysiejszego nauczyciela), to, owszem, nawiązuje do stylu gry nieodżałowanego mistrza jazzowej gitary, chwilami dodając do tego klimat jakby muzyki dawnej, w improwizacjach jednak powraca free-jazzowa atonalność.
W ogóle duch awangardy unosił się nad całym koncertem. Świetnie podsumował go kolejny utwór zakorzeniony klimatycznie w funky. Muzycy nie to, że rozwijali temat – oni wysnuwali go z samego, nagiego riffu! Przy tej okazji perkusista, który przez cały czas ubarwiał swoją grę szybkimi przejściami na kotłach, zagrał wreszcie dłuższe solo (a gdy już zagrał – to „na całego” i „ze wszystkim”!). Zresztą nawet kiedy wzięli na warsztat jazzową balladę autorstwa Billa Frisela, niby wszystko na miejscu – dyskretne miotełki, klawisze brzmią miękko a la Rhodes – jednak tremolo gitarowe i nagłe przejścia perkusyjne, wreszcie: interwały w rozwinięciu tematu sprawiły, że siedziało się przy tym jak na szpilkach. Jednak najciekawiej zrobiło się, gdy zagrali prawdziwy standard – Komedowski leitmotiv z „Rosemary’s Baby”. Słyszałem już liczne wykonania tego utworu, wokalne i instrumentalne, z tekstem i bez tekstu, na fortepian, klawesyn, dwa fortepiany, gitarę, kornet, puzon, syntezator, sekcję smyczków… ale takiego jeszcze nie! Nic nie zostało z kołysankowego walczyka. Już przeszywający wstęp na syntezatorze wprowadził atmosferę grozy. Sam temat wypłynął z tego właściwie niepostrzeżenie. Domagała zagrał go praktycznie ad libitum, dbając wszakże, by melodia pozostała rozpoznawalna. Aranż, podbijany falującym tremolo na kotłach, stopniowo ogromniał (trochę w podobnej konwencji, co intro do „Money for Nothing” Straitsów); w finale gra gitarzysty przypominała co podnioślejsze solówki Gilmoura. To już był krzyk – apogeum przerażenia.
Że awangardowa stylistyka jest wynikiem świadomego wyboru, dowiedli, dwukrotnie bez kłopotu z niej wychodząc. Najpierw, w początkowej części koncertu, zupełnie prawidłową balladą jazzową, trochę nawet sentymentalną. I powtórnie, kiedy na bis poczęstowali nas jeszcze jednym standardem. „Cantaloupe Island” Herbiego Hancocka dostarczyła wiele zabawy nie tylko publiczności, lecz i chyba samym wykonawcom. Jeszcze raz, po swojemu, twórczo rozwinęli znany temat.
Piotr Domagała i jego koledzy na półtorej godziny zabrani nas w całkiem inną przestrzeń, w świat fantazji. Świetne, surrealistyczne obrazy Anny Płacheckiej-Śniadach, której wystawę otwarto niedawno w BWA, doskonale uzupełniały się wzajemnie z rozbrzmiewającą tego dnia muzyką.
Jak już było powiedziane, Olkuskie Zaduszki Jazzowe trwały w tym roku – tak, jak i w poprzednim – dwa dni. Pierwszy dzień od lat zarezerwowany jest dla nowoczesnego oblicza jazzu, drugi natomiast – dla jazzowej tradycji. Tę zaś wielokrotnie już reprezentował tutaj Jarosław Kaganiec. Pianista i organista, olkuszanin z urodzenia, krakowianin z wyboru, współpracownik licznych artystów z Krakowa, i to nie tylko jazzowych – regularnie odwiedza olkuską galerii BWA ze swoimi kolejnymi zespołami. Tym sposobem przedstawił olkuskiej publiczności wielu bardzo dobrych instrumentalistów i kilka utalentowanych wokalistek. Nie inaczej było tym razem.
10 listopada z Kagańcem wystąpiła Gosia Markowska, piosenkarka o sporym doświadczeniu estradowym, mająca w swym dorobku ogromnie sympatyczną płytę pt. „4/6”, naznaczoną wyraźnymi wpływami Novi Singers. Artystka dysponuje mocnym, ciepłym głosem o szerokiej skali (choć najlepiej sprawdzającym się w trochę niższych rejestrach) i sporych możliwościach artykulacyjnych. O jej umiejętnościach improwizatorskich – potem. Skład tria uzupełnił kontrabasista Józef Michalik z „macierzystego” zespołu wokalistki. Jest on, podobnie jak Kaganiec, muzykiem klasycznie wykształconym i – cenionym. Dość powiedzieć, że grywał z Markiem Grechutą i Grzegorzem Turnauem.
Program koncertu wypełniły standardy – Markowska wyraźnie czuła się „w swoim żywiole”, wykonując taki repertuar. Zresztą i na wspomnianej wyżej płycie umieściła dwa evergreeny („For Sentimental Reasons” i „Somewhere Over the Rainbow”), ale tam były to przeróbki w duchu funky. Tutaj, w czysto akustycznym składzie, te same utwory zabrzmiały tak, jakby wykonywano je w jakimś klubie jazzowym dobrze ponad pół wieku temu. A były też oczywiście inne standardy – amerykańskie (z repertuaru m.in. Sinatry, Armstronga, Raya Charlesa) i nie tylko, bo i „Autumn Leaves” Kosmy i Preverta, i „On tak ładnie kradnie” oraz „Ludzkie gadanie” (Krajewski, Osiecka), i „Moje serce to jest muzyk” (Mikuła, Młynarski).
Dawno już zauważyłem prawidłowość, że im bardziej „ograny” temat, tym więcej doświadczony wokalista w nim improwizuje. Być może wynika to po prostu ze znudzenia wielokrotnie wykonywaną melodią, w której koniecznie trzeba coś pozmieniać, by odzyskać dla niej jakikolwiek entuzjazm. Nie wykluczam wszelako, że w grę wchodzi potrzeba kreatywności, odciśnięcia własnego „ja” na kompozycji, którą „śpiewali już wszyscy”. Jak by nie było, reguła potwierdziła się raz jeszcze.
Takie tematy, jak „Autumn Leaves”, „Cheek To Cheek”, „Route 66”, „Georgia on My Mind” Markowska modyfikowała praktycznie od pierwszej frazy. „Fly Me to the Moon” lub „Moon River” zaczęła co prawda dość wiernie wobec oryginalnych tematów, ale potem już bawiła się nimi z wielką swobodą. Spośród wszystkich wykonań szczególnie wyróżniłbym „Route 66” (gdzie dała chyba najlepszy, choć nie jedyny, pokaz improwizowanego scatu), a także „Georgia on My Mind” (w którym wolno stopniowała dynamikę od refleksyjnego, ściszonego początku aż do emocjonalnego forte w zakończeniu, gdzie brzmiała niemal jak L. Armstrong). „Ludzkie gadanie” ozdobiła natomiast bardzo zgrabną wokalizą.
Jarosław Kaganiec to pianista, o którego stylu gry i podejściu do improwizacji pisałem już wielokrotnie. Akompaniując wokalistce, z reguły prowadzi poboczną linię melodyczną, czym nawiązuje częściowo do barokowej polifonii. Melodycznie bliżej mu jednak do romantyzmu (od którego swoją drogą jazz jest mniej odległy niż można by sądzić) i tematy rozwija w duchu romantycznym właśnie („Moon River”). Szczególnie dobrze słychać to było w solówce z „Georgia on My Mind”, której podniosłość sięgała chwilami rejonów nieledwie chopinowskich. Chopinem pobrzmiewał też choćby wstęp do „Somewhere Over the Rainbow”, ale styl Kagańca wyróżnia się przede wszystkim skłonnością do romantycznej wariacyjności. Oczywiście wariacje w improwizacji jazzowej są rzeczą oczywistą, lecz Kaganiec gdy modyfikuje temat, to od razu wychodzi od dalekich przetworzeń. Świadczy o tym praktycznie każdy utwór przez niego zagrany – przykładowo „Fly Me to the Moon”, gdzie solówką niby to ragtime’ową zawędrował rzeczywiście nie bliżej niż na Księżyc. Czasami zresztą pianista buduje solo nie tyle wokół tematu, ile wyprowadza je z własnego akompaniamentu (tak było np. w „Somwhere…”).
Józef Michalik, podobnie jak Kaganiec, ukończył Krakowską Akademię Muzyczną. Jako absolwent klasy kontrabasu, należy do relatywnie nielicznych basistów jazzowych potrafiących dobrze grać smyczkiem. Rzecz jasna, i w tej dziedzinie są prawdziwi mistrzowie, ale najczęściej w świecie awangardy (myślę tu przede wszystkim o Helmucie Nadolskim, poniekąd o Jacku Bednarku, a spośród żyjących – choćby o Bogdanie Mizerskim). Michalik najczęściej używa smyczka we wstępach („Somewhere Over the Rainbow”, „Moon River”, „Georgia on My Mind”), czasem też w codach („For Sentimental Reasons”, gdzie finał wyszedł prawie że klasycyzująco). To takie wstawki o „wiolonczelowej” melodyjności i zwiewności, tylko oczywiście w niższym rejestrze; do pewnego stopnia ekwiwalent analogicznych wejść sekcji smyczków w orkiestrowym aranżu. W riffach najczęściej wychodzi poza stereotypowy walking (do którego jeszcze najbardziej zbliżył się w „Route 66”). „Bujające się” tercje są czymś oczywistym w rytmach latynoskiej proweniencji (jak w „Ludzkim gadaniu” oraz w podobnie podanym „Moje serce to jest muzyk”). Ale i w mniej południowych tematach gra basisty jest trochę niespokojna, kołysząca (bardzo złożone figury wygrywał np. w „Cheek to Cheek”). W solówkach pozostaje bliżej tematu, ale też potrafi interesująco go rozwinąć. W „Route 66” zagrał improwizację bluesowo „rozgadaną”, chwilami świadomie „poszarpaną” rytmicznie, by na koniec wejść w krótkie „call & response” ze scatującą wokalistką. W „How High the Moon” zawędrował natomiast w intonacje cokolwiek… fortepianowe.
Wieczór zamykający XVIII Olkuskie Zaduszki Jazzowe był dokładnie tym, czego oczekuję po koncercie jazzu tradycyjnego. A oczekuję kolekcji standardów, do których wykonawcy podchodzą oczywiście twórczo (szczególnie pod względem improwizatorskim), ale bez rewolucji, bez przeróbek totalnie zaskakujących – te lepiej wychodzą awangardzistom. Występ Markowskiej, Kagańca i Michalika był też sympatycznym, miłym zamknięciem listopadowego festiwalu jazzu. W tym roku przed nami jeszcze Kolędy Jazzowe – również niezbywalny punkt sezonu kulturalnego w Olkuszu.
Jarosław Nowosad
Fot. BWA Olkusz